Walczyła z nadzieją, by uwolnić rodziców z Pawiaka. „Tak bardzo w to wierzyłam”
Halina Bieżan-Glonek ps. „Lalunia” to dziś już stuletnia warszawianka z krwi i kości. Urodziła się 17 kwietnia 1924 roku w warszawskiej Cytadeli.
Jej ojciec? Zawodowy wojskowy służący w 30. pułku w Cytadeli. Ona – od najmłodszych lat – harcerka. Jedynaczka.
Gdy wybucha Powstanie, ma 19 lat. Studiuje wtedy medycynę. Trafia do obwodu II „Żywiciel”. Zostaje sanitariuszką. Działa też w służbach pomocniczych.
– Miałam dość Niemców. Byłam zwyczajnie zła na to, jak wygląda moja rzeczywistość. Doświadczyłam też – jeszcze przed 1 sierpnia – tragicznego zdarzenia, które zapisało się w wojennej historii naszej rodziny.
Cudem uszła z życiem
Z uwagi na to, że ojciec Haliny ucieka z transportu wojskowego, zmuszony jest do ukrywania się. Mężczyzna działa jednak w służbie radiotelegrafistów „Kram”. Nie mieszkają już w Cytadeli – wyrzucono ich. Domem staje się Grochów.
– 14 czerwca 1944 roku, na półtora miesiąca przed wybuchem Powstania, do naszych czterech kątów wtargnęli Niemcy doskonale wyposażeni w aparaty podsłuchowe. Pech chciał, że akurat wtedy aresztowali moich rodziców – choć mama nie brała udziału – oraz dwóch innych radiotelegrafistów. Trafili na Pawiak.
Haliny akurat wtedy nie ma na miejscu. W okolicy zjawia się po kilku godzinach. Sąsiedzi ostrzegają ją, by nie szła do mieszkania, bo trwa obława.
– Zapieczętowano je swastyką, a na ulicy rozstawiono tajniaków. Musiałam uciekać. Nigdy potem już tam nie wróciłam. Nigdy też nie zobaczyłam rodziców.
Do walki w Postaniu rozmówczyni „Wprost” przyłącza się z nadzieją, że odnajdzie oraz uratuje mamę i tatę. – Tak bardzo w to wierzyłam.
Dopiero po wojnie otrzymuje od Pawiaka oświadczenie, że rozstrzelano ich na kilka dni przed 1 sierpnia. – Mamę na pewno, a ojca prawdopodobnie w tej samej akcji.
„Poległo mnóstwo młodych”
Rozłąka z rodzicami i niepewność, czy kiedykolwiek jeszcze się z nimi spotka, sprawiają, że Halina w tamtym czasie cierpi.
– Do tej pory pozostaje ból serca. Rzutował na kolejne dekady mojego życia – podkreśla Powstańczyni. Jej oczy napełniają się łzami.
Halina ukrywa się u dalszej rodziny. Tych bliższych krewnych nie chce narazić na niebezpieczeństwo. Nie ma co jeść i pić, brakuje jej ubrań. Nie może też dokończyć medycyny, choć to do prawa ciągnęło ją zawsze bardziej.
– Było coraz gorzej. Niektóre z walk znacząco podbudowywały morale. Później wiedzieliśmy jednak, że szanse na sukces maleją. Poległo mnóstwo młodych.
Po wojnie wraca na Grochów. Następnie, już po wyjściu za mąż i założeniu rodziny, z mężem i dzieckiem mieszka tam wiele lat.
Czy fakt bycia Powstańczynią utrudniał życie w powojennej Polsce?
– Zdecydowanie tak. Przede wszystkim wzywanie przez UB, dopytywanie, jakie miałam kontakty konspiracyjne. Mąż, również działający w podziemiu, w kontrwywiadzie okupacyjnym, miał jeszcze gorzej – nękano go i rozliczano.
Jak można być dziś dobrym patriotą?
– Kochać Polskę tak samo, jak uczono mnie w domu, jak przekazali mi rodzice, a potem szkoła, harcerstwo. Warto mieć też zamiłowanie do wszystkiego, co nasze, bliskie, tradycyjne – puentuje Bieżan-Glonek.